1.12.2012

ZIMBABWE CZYLI MOCNE UDERZENIE

Czas na kilka słów o mojej, krótkiej acz bardzo intensywnej podróży do Zimbabwe..

"Kierunek: Szczęście" to projekt, który ma pomóc w powrocie do pełnej aktywności Magdzie Pierzynie - podopiecznej Fundacji ISKIERKA. Magda kilka lat temu straciła nogę w wyniku nowotworu kości. Teraz staje pewnie na obie nogi dzięki najnowocześniejszej protezie z elektronicznie sterowanym  kolanem firmy V!GO-Ortho Poland. 
Po rehabilitacji, 21 listopada, Magda wyruszyła w podróż do Zimbabwe, do rezerwatu Imire, z dziennikarzem, podróżnikiem i fotografem Tomkiem Michniewiczem, by wziąć udział w akcji ratowania najbardziej zagrożonego gatunku w Afryce – czarnych nosorożców.
Projekt pokazuje również problem społeczny związany z dostępnością osób niepełnosprawnych do zaopatrzenia medycznego, w tym protez oraz niewystarczającego wsparcia ze strony systemu opieki zdrowotnej.
Szczegółowe informacje o całej akcji znajdują się na stronie ISKIERKI TU, na blogu Magdy TU oraz na stronie Tomka Michniewicza TU.

Moją rolą w tym projekcie było oczywiście sfotografowanie tej wyprawy! Zimbabwe!

22.00 - lądowanie na lotnisku w Harare. Duszna hala lotniska, zmęczenie kilkunastogodzinną podróżą, ciemna, nieoświetlona droga w stronę miasta.
Afryka przywitała mnie mocnym uderzeniem...w szybę taksówki, którą jechaliśmy z lotniska do centrum w Harare. Szkło posypało się na mnie z impetem, ułamek sekundy...i już nie miałam plecaka ze sprzętem fotograficznym, laptopem i paszportem.
Od tej pory, czyli raptem kilka chwil od lądowania w Zimbabwe, moja historia toczyła się nieco inaczej niż historia reszty uczestników wyprawy.

Komisariat policji na przedmieściach Harare to miejsce napawające raczej lękiem niż budujące poczucie bezpieczeństwa w tej sytuacji. Na szczęście towarzyszył mi Tomek Michniewicz, reszta pojechała do hotelu.
Spisanie raportu trwało około godziny - ręcznie i w dwóch kopiach. Krzyki aresztanta siedzącego na podłodze razem z żoną, bo sam nie chciał dać się aresztować oraz totalne ciemności tuż za progiem komisariatu powodowały, że nie czułam się bezpiecznie. 
Dr Krystyna Grabowska, konsul honorowy w Zimbabwe już czekała, kiedy dojechaliśmy do hotelu. Od razu chcę zaznaczyć, że gdyby nie zaangażowanie i skuteczność pani konsul, nie miałabym szans na powrót do kraju o planowanym czasie.
Podjęliśmy decyzję, że ekipa nie zmienia planów i jedzie do Imire, ja zostaję w Harare żeby zapewnić sobie możliwość powrotu do domu.
Pani dr Grabowska to osoba niezwykle pomocna, życzliwa i gościnna -zaprosiła mnie do swojego domu, dostałam wygodny pokój do dyspozycji.

Następnego dnia, od rana pani konsul wykonała trylion telefonów, by zorientować się w sytuacji. W Zimbabwe nie mamy już placówki, ani ambasady, ani konsulatu, dr Grabowska, jako konsul honorowy nie ma uprawnień do wydawania dokumentów i w zasadzie wcale nie musiała zajmować się moją sprawą. 
Pierwsze poważne rozczarowanie, to kontakt z polską ambasadą w Pretorii w RPA. Po pierwsze nie można się do nich dodzwonić, nikt nie odbierał telefonu przez prawie dwie godziny, mimo że był to normalny dzień pracy. Po drugie pani, z którą rozmawiałam wyjaśniła, że nie odbierają telefonów, bo nie mają czasu (!) oraz poinformowała mnie, że nic się teraz nie da zrobić, muszę przesunąć lot do Polski. Tak, lot do Polski z Zimbabwe, to przecież jak złapać późniejszy PKS do miasteczka obok.. Jedyne co załatwiłyśmy, to potwierdzenie moich danych osobowych, które ambasada przesłała mailem do pani konsul.
Kolejnym tropem były inne europejskie ambasady w Harare, jednak żadna z nich nie mogła mi pomóc. Okazało się, że mogę starać się o Temporary Travel Document, który wystawi urząd paszportowy w Harare.
Wsiadłam więc w samochód, w towarzystwie Szedryka (moja pisownia), pracownika pani konsul i pojechaliśmy do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Zimbabwe, na spotkanie z panem Tugwete. Uzyskałam od niego list polecający do Registrar Office, by moje sprawy nabrały biegu pod hasłem "emergency", czyli pilne i na już. Zrobiłam jeszcze zdjęcia do nowych dokumentów.
Przemieszczając się po centrum Harare, załatwiając te sprawy, spotkało mnie coś niezwykłego. Byłam jedyną "białą", mijali mnie sami ciemnoskórzy ludzie. I w zasadzie nie było przechodnia, który by nie zwrócił na mnie uwagi. Były to spojrzenia raczej życzliwe, ale mimo wszystko czułam się dziwnie, ponieważ po raz pierwszy w życiu stanęłam po tej drugiej stronie, zupełnego odmieńca. Myślę, że takie doświadczenie bardzo by się przydało tym, którym z łatwością przychodzi "pokazywanie palcem".
Tego dnia za późno już było by jechać do Registrar Office, jak również nie zdążyłam już na spotkanie na lotnisku z menadżerem linii lotniczych, który nie był pewien czy z tym dokumentem mogę wsiąść do samolotu.
Za to zrobiliśmy rundę z Szedrykiem po rowach i krzakach wzdłuż drogi, na której na nas napadnięto. Podobno dokumenty zwykle właśnie tam lądują. Niestety nie znalazłam swojego paszportu.
Natomiast wieczór spędziłam na kolacji, na którą zabrała mnie pani konsul, w towarzystwie jej przyjaciół, smakując indonezyjską kuchnię, pojąc się winem, rozładowałam nieco napięcie. 

W sobotę rano Szedryk zawiózł mnie do Registrar Office. To trudne miejsce.. Parterowy budynek, z labiryntem korytarzy, ponad setką pokoi i dziesiątkami ludzi chcących uzyskać paszport. Ścisk, duchota. W pokoju 8A pani odesłała mnie do pokoju 93, gdzie okazało się, że oczywiście uzyskanie takiego dokumentu to nie problem, tyle że nie dziś, bo nie ma osoby, która te dokumenty podpisuje, więc muszę wrócić w poniedziałek rano. Czyli w dzień wylotu z Zimbabwe. 
W związku z tym, że miałam przed sobą prawie cały weekend i nie było sensu bym siedziała w Harare, Szedryk odwiózł mnie do Imire i dzięki temu mogłam dołączyć do reszty ekipy.

Imire to rezerwat położony 100 km od Harare, prowadzony przez rodzinę Traversów - www.imire.org  Cudowne miejsce! Nosorożce, słonie, żyrafy, bawoły i masa innych zwierząt, które można karmić; przesympatyczna rodzina Traversów (Judy namówiła mnie bym nie wracała do Harare w niedzielę, a w poniedziałek o świcie ktoś mnie odwiezie do miasta i dzięki temu nie stracę kolejnego dnia w rezerwacie); przewodnik Anyway, który z pasją pokazywał nam Imire. 
Dzięki Tomkowi, który pożyczył mi swój aparat, byłam w stanie zabrać się w końcu za fotografowanie i dokumentowanie zmagań Magdy :) Straciłam już tyle kadrów!
Tomek opowiadał o rezerwacie (był tam już kilkakrotnie) i traktował Magdę bez taryfy ulgowej, serwując jej kolejne zadania do wykonania. Magda miała okazję karmić nosorożce i słonie, wspinała się w skałach, biwakowała całą noc w buszu, setki razy wchodziła i schodziła z paki samochodu, którym poruszaliśmy się na terenie Imire. Dla niej to była błyskawiczna rehabilitacja, zmaganie się z własnymi słabościami, pokonywanie trudności i zahamowań, ale także radość, moc wrażeń, przygoda życia. 
Pierwsze fotografie trafiły już na stronę Fundacji ISKIERKA TU, poniżej kilka ujęć, reszta w przygotowaniu. Niestety konsekwencją utraty mojego sprzętu, są pewne opóźnienia w przygotowaniu materiału zdjęciowego. Więc więcej o tym co działo się w Imire napiszę wraz z możliwością pokazania fotografii.




W poniedziałek o 5 rano wraz z Charlie, bratem Judy, wyruszyłam do Harare. W Zimbabwe absolutnie nie można podróżować po zmroku, ludzie tak układają swój czas, by dotrzeć do celu przed nocą. O świcie za to podróżuje się bardzo dobrze, choć niezależnie od pory, co kilkadziesiąt kilometrów na poboczach stoi policja, zatrzymuje kierowców i pobiera od nich pieniądze. Nie zapłacisz, nie jedziesz.
Charlie miał kiedyś dużą ekologiczną farmę, niedaleko Imire, którą stracił w 2000 roku, kiedy to siłą odbierano białym farmerom ich ziemię. W ciągu dwóch godzin musiał spakować siebie, żonę i dwókę dzieci i wyjechać ze swojego domu. Następnie opuścił Zimbabwe na 12 lat, miałam okazję spotkać go tuż po powrocie do kraju. Nie wie co będzie robił, nie ma pieniędzy, emerytury, nie ma domu, ale jest niezwykle pogodny, sympatyczny, z poczuciem humoru. To było bardzo miłe spotkanie.

Dotarłam do Harare na 7 rano i po śniadaniu, wraz z Florence, pielęgniarką pracującą u dr Grabowskiej, pojechałyśmy do Registrar Office. Ludzi jeszcze więcej niż w sobotę, jeśli to w ogóle możliwe, by napchać w te korytarzyki więcej osób..
Pokój 93, gabinet jakieś ważnej pani, pokój nr 8A, okno nr 8 - opłata 38 dolarów i wypełnienie formularza, okno nr 6, pokój nr 8A ponownie, pokój nr 9 i już po 3 godzinach miałam w ręce Temporary Travel Document.
W każdym pokoju wypytywano mnie co się stało, za każdym razem kolejny urzędnik wpisywał na dokumentach swoją adnotację, że akceptuje i że pilne i odsyłał do kolejnego pokoju/okienka. To wszystko przepychając się przez setki osób w urzędzie i na zewnątrz. Gdybym stała w kolejkach niczego bym nie załatwiła przez tydzień, wchodziłam wprost do urzędników prosząc o szybkie załatwienie sprawy. Nikt mi nie odmówił. 

No to został jeszcze problem menadżera linii lotniczych, który stwierdził, że nie wpuści mnie na pokład samolotu z tym dokumentem..
Pani konsul wykonała kolejny trylion telefonów, w międzyczasie dojechali do domu dr Grabowskiej moi towarzysze podróży i wspólnie debatowaliśmy nad planem B. 
W zasadzie na dwie godziny przed koniecznością odprawy na lotnisku, nie było wiadomo czy lecę do domu. 

Ale poleciałam. A potem już nuda. 10 godzin w samolocie do Amsterdamu z między lądowaniem w Lusace w Zambii, kilka godzin później dwugodzinny lot do Warszawy, 4 km w 1,5 godziny w samochodzie na trasie lotnisko - parking, gdzie czekał na nas nasz samochód i do Katowic. 

Dziękuję pani konsul honorowej dr Grabowskiej bez której miałabym znacznie poważniejszy problem. Mogłam również liczyć na wsparcie uczestników wyprawy Joli Czernickiej-Siweckiej, Tomka Michniewicza, Aliny Markiewicz, Magdy Pierzyny, Darka Załuskiego oraz smsowe słowa otuchy z Fundacji ISKIERKA.
Marcina i mojej rodziny nie informowałam o mojej przygodzie, uznałam że nie chcę im serwować zdenerwowania i opowiem o wszystkim po powrocie. 
Bandycie, za to, że pozbawił mnie narzędzi do wykonywania mojej pracy, nie dziękuję. 
Choć zgodnie z zasadą, że złe jest początkiem dobrego - może kiedyś to zrobię. 


1 komentarz:

  1. A jeszcze w 1985 roku był to kraj mlekiem i miodem płynący .Byłem w tan blisko rok .I mam najlepsze wspomnienia z tamtego okresu .
    Prócz Krystyny i jej męża Wieśka , spotkałem tam pana Emila z Bulawayo , Krysię Sapiechę - Lubecką ,tak księżną Lubecką , starych polonusów , chłopaków Górskich z Australii na kontraktach .
    Moje wojaże po Zimbabwe to niezapomniane przeżycia .UDUDU ,MAZOE ,KARIBA ,ZAMBEZZI VICTORIA FALLS , i ten tygodniowy rejs po Karibie .
    Dzikość Afryki na wyciągniecie ręki .To nie to co zorganizowany wyjazd z biura podróży .
    Ale niestety , to co najlepsze zostało zaprzepaszczone i zniszczone przez niezrozumiałą politykę .
    Do końca życia nie zapomnę widoku z ostatniej stacji benzynowej przy zjeżdzie z drogi A1 w kierunku Kariby .W promieniach zachodzącego słońca majestatyczne baobaby ,a w oddali bezkres sawanny .
    A kto chciałby więcej i porównać widoki z sławnym kanionem , powinien wybrać się na Worlds View na pograniczu parku Rhodes Inyanga.

    POJADĘ TAM JESZCZE RAZ choćby nie wiem co !!!!

    Andrzej interbudowa@wp.pl

    OdpowiedzUsuń